dzień trzeci - 5 grudnia 2014
Niespodzianka w górach






Rankiem, po rozliczeniu się z właścicielem kempingu ruszamy nad ocean. W lokalnej knajpce zamawiamy śniadanie - omleta z szynką. Niestety śniadanie okazuje się za skromne jak na nasze zapotrzebowanie. Dziś przed nami długi dzień i same podjazdy. Znajdujemy więc kawałek plaży, gdzie z przyjemnością zajadamy się kanapkami z rybką i popijamy je kawą. Oceaniczne, wysokie fale z hukiem rozbijają się o kamieniste wybrzeże. W oddali widać zarysy Teneryfy, niestety widoczność nie jest dziś najlepsza. Przy śniadaniu z dystansu towarzyszy nam jakiś Pan, który cały czas nasm się intensywnie przygląda.


Ruszamy. W miasteczku uzupełniamy zapasy żywieniowe w sklepie Spar i jedziemy w kierunku gór trasą GC-210. Chcemy dziś dotrzeć miasteczka Artenara położonego na wysokości ok. 1200 m n.p.m. Już po kilku kilometrach natrafiamy jednak na tablicę informującą o zamkniętej drodze. Napotkani turyści mówią nam, że zamknięty jest tylko jeden odcinek i można pojechać inną trasą. Nieświadomi szczegółów decydujemy się jechać dalej. Droga cały czas pnie się zakosami.



Jedziemy pięknym wąwozem wśród niemal pionowych ścian skalnych, które są tak strome, że sprawiają wrażenie jakby wisiały nad drogą i miały lada chwila runąć. Miejscami droga ma naprawdę spore nachylenie, a serpentyny wiją się krótkimi, stromymi odcinkami.





Po drodze mijamy dwa sztuczne zbiorniki.



W oddali po prawej stronie widać zarys Roque Nublo, którego później nie udało nam się już zobaczyć z powodu załamania pogody.

Gdy dojeżdżamy do zbiornika Presa de Parralillo, na rozjeździe koło tunelu okazuje się, że faktycznie dalsza droga jest zamknięta, nawet dla rowerzystów. Zmieniamy plany, bo wracać nie chcemy, wybieramy zatem drogę GC-606, prowadzącą przez miasteczko El Carrizal na przełęcz pod Roque Nublo. Okazuje się, że jest to lokalna i bardzo stroma droga, nachylenie rzędu 16%! Musimy prowadzić rowery, które obciążone sakwami stają się bardzo ciężkie.



Nachylenie przekraczające 16%! Nic tylko pchać!


Wystająca skała to Roque Bentayga, po prawej schowana w chmurach Roque Nublo.

Im wyżej tym widoczki stają się piękniejsze. Po przejściu i częściowym przejechaniu ok. 4 kilometrów docieramy w końcu do pięknie położonej na zboczu góry wioski El Carrizal. Malowane na biało, domy z czerwonymi dachówkami robią na nas ogromne wrażenie. Wszystko tutaj jest genialnie dopasowane do stromizny. Jest tez mały placyk i kościółek. Mały plac zabaw. Wszystko ładnie urządzone. Ponieważ jest dość późno (po 16.00), a droga nadal uporczywie pnie się w górę, zdajemy sobie sprawę, że trzeba będzie pozostać w wiosce na noc, by nie spać gdzieś na dziko, wśród stromych skał. Tutaj jednak także trudno jest o kawałek płaskiego terenu.





Próbujemy dogadać się z mieszkańcami wioski, by pozwolili nam rozbić namiot na jednym z płaskich tarasów stworzonych na zboczu góry. Trudności językowe skazują nas na długotrwałe pertraktacje, mieszkańcy wogóle zdają się nie rozumieć o co nam chodzi. Jestem niemalże zrozpaczona. Nawet nasz translator w komórce nie jest w pełni kompetentny. Nieporozumienie wynika prawdopodobnie z faktu, że słowo namiot, po hiszpańsku 'tienda', oznacza również sklep. Ponieważ Pani myśli, że szukamy sklepu, odsyła nas do położonej 20 km dalej Tejedy. W końcu jakims cudem dogadujemy się z właścicielką lokalnej restauracji, która zgadza się na rozbicie namiotu pod należącą do niej wiatą.


W geście wdzięczności zamawiamy obiad, mimo, że w sakwach mamy sporo zapasowego jedzenia. Po pięknym zachodzie słońca, które ciepłymi odcieniami czerwieni prześlizguje się po okolicznych szczytach, zaczyna robić się zimno, temperatura spada do 13 stopni. Noc mija spokojnie, wiata doskonale chroni nas przed wiatrem i ewentualnym deszczem.