dzień czwarty - 6 grudnia 2014
Góry niepokorne





Widoczek po przebudzeniu. Tak powinno być codziennie!

Rano szybko zbieramy się, żeby nie robić właścicielce restauracji więcej kłopotu. Na pobliskim placu zabaw koło ławeczki gotujemy sobie śniadanie, czym wzbudzamy zainteresowanie obserwujących nas mieszkańców wioski.



Ruszamy dalej. Teraz, na stromej drodze, wzbudzamy oprócz zainteresowania również politowanie. Mamy jeszcze ok. 9 km do przełęczy. Początkowo znów musimy prowadzić rowery, jednak jakiś kilometr za wioską można już jechać.




El Carrizal widziane z góry.

Widoki są przepiękne, wspinając się wyżej i wyżej obserwujemy przebytą już trasę z coraz innej perspektywy. W oddali widać ocean oraz miasteczko La Aldea. Przed nami pojawiają się malownicze zbocza, monumentalne, wolnostojące skały i zbocza ozdobione ogromnymi, strzelistymi kwiatostanami rosnącej tu powszechnie agawy.




Mijamy małe wioski, napotkani ludzie uśmiechają się do nas przyjaźnie. Pogoda dziś jest bardzo kapryśna, raczy nas chmurami i od czasu do czasu przebijającym się słońcem. Po drodze zbieram migdały z przydrożnych dzikich drzewek, okazują się bardzo smaczne.


Po osiągnięciu wysokości ok. 1300 m n.p.m. naszym oczom ukazuje się piękny widok na skały otaczające Roque Nublo, niestety słynnego szczytu nie widać, gdyż jest schowany w chmurach. Gdy docieramy na przełęcz zaczyna się chmurzyć. Przed nami piękny widok na Skałę Bentayga z zawieszoną nad nią tęczą. Podjeżdżamy jeszcze kawałeczek w góre z nadzieja na zobaczenie Roque Nublo, ale niestety nic z tego.




Ruszamy drogą GC-60 w kierunku Tejedy. Teraz jedzie się lekko, właściwie cały czas z górki, dokucza tylko delikatna mżawka.



Tejeda okazuje się kolejnym pięknym, górskim miasteczkiem z białymi domami, położonym na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Zabudowania porozrzucane na zboczu, wśród pojedynczych palm, spowite mgłą wyglądają niesamowicie.









Zatrzymujemy się na chwilę na tarasie widokowym, gdzie gotujemy sobie kawę i zajadamy się pysznymi, lokalnymi ciastkami francuskimi z nadzieniem. Ludzie zaczepiają nas i pytają o naszą podróż. Niektórzy nie dowierzają, że dojechaliśmy tutaj z sakwami. W sklepie spotykamy Polaków, których pytamy o drogę do Cruz de Tejeda. Mówią, że musimy pokonać jeszcze jedną górę. Tymczasem pogoda zmienia się bardzo szybko. Słońce, które jeszcze przed chwilą oświetlało pięknie zbocza otaczających gór, chowa się za poszarzałymi chmurami.



Ruszamy już w deszczu. Okazuje się, że dalsza droga jest bardzo stroma, przez kilka kilometrów nachylenie rzędu 12%. Pada rzęsisty deszcz, a za każdym zakrętem uderza w nas ostry, przenikliwie zimny wiatr. Niestety tracimy wiele widoków, gdyż góry spowija gęsta mgła.



Ostatni odcinek podjazdu wydaje się magiczny, na poboczu rosną smukłe drzewa, a mgła jest tajemniczo podświetlona przez schowane za nią słońce. Gdy dojeżdżamy do miejscowości Cruz de Tejeda położonej na wysokości ok. 1560 m n.p.m. jest 8 stopni i jesteśmy nieco przemoczeni. Decydujemy się na długi zjazd w kierunku stolicy - Las Palmas. To ponad 40 km. Droga, mimo zjazdu dłuży się w nieskończoność, a wychłodzenie, deszcz i pęd zimnego powietrza szybko dają o sobie znać, szczególnie jeśli chodzi o przemarznięte ręce. Okazuje się, że dobrym pomysłem są gumowe rękawiczki do robót przy rowerze. Jest w nich w miarę ciepło i przede wszystkim nie przemakają. Podczas ponad godzinnego zjazdu krętymi drogami w deszczu robi się stopniowo cieplej. W końcu przestaje padać. Na stacji benzynowej przebieramy się w suche ubrania. Niespodziewanie otrzymujemy duchowe wsparcie i dobre słowo na drogę od miłej, młodej pani pracującej na stacji. Dziękujemy! Do Las Palmas docieramy już po zachodzie słońca. Dojazd nie jest ciekawy, do miasta prowadzą bardzo ruchliwe drogi szybkiego ruchu. Miasto jest ogromne i przejazd z jednego końca na drugi zajmuje nam sporo czasu. Prowadzeni przez GPS-a jedziemy bocznymi uliczkami i zaznajemy nieco atmosfery miasta, wypełnionego gwarem mieszkańców wymieszanych z turystami, ulicznych artystów i radosnych amatorów nocnego życia. Ponieważ w tej okolicy nie ma żadnego kempingu, decydujemy się poszukać ustronnego miejsca na wysuniętym na północny-wschód cyplu, który, według mapy, pozbawiony jest zabudowań. Poszukiwania kawałka płaskiego terenu zajmują nam ponad godzinę i powoli czujemy się zrezygnowani. Wulkaniczna, postrzępiona skała nie obfituje w płaskie powierzchnie. W końcu szczęśliwi rozbijamy namiot na potężnej skarpie z widokiem na panoramę miasta i ocean. Wieje silna oceaniczna bryza, w oddali słyszymy szum fal. Silny wiatr szybko wysusza nasze mokre ubrania. Podłoże pod karimatą jest niestety bardzo nierówne, więc noc nie jest zbyt komfortowa.