Chimo, jak każdy człowiek miał swoje fobie/pomysły/nawyki:
-
- strzelający panel. Co roku w okresie zimowym, gdy robiło się wilgotno i zimno w pokoju, w którym często przebywał Chimo strzelał panel. Jakieś naprężenia czy coś. Gdy był młodszy, uwagi na niego nie zwracał, nawet się nie ruszył, gdy panel strzelał dosłownie pod jego legowiskiem. No ale nadszedł taki dzień, że panel przestraszył biedaka i Chimo od tego czasu bał się go panicznie, do tego stopnia, że nie chciał wchodzić do pokoju.
- wyjście na spacer. Niekończące się wygłupy, unikanie kolczatki (tak kolczatki – bez niej strasznie ciągnął swoją może nie filigranową, ale niedużą pańcię). Podskoki i cały ceremoniał. Totalny brak posłuchu u pańci. Gdy nie było za dużo czasu, trzeba było złapać chłopaka.
- robienie kupy. Najlepiej na jakieś podwyższenie: murek, krzaczek, większą kępkę trawy. Aby tego dokonać posuwał się nawet do włożenia tylnej nogi głęboko w krzak. Nietypowy przedstawicie gatunku: tarzanie w kupach i obwąchiwanie odchodów nie wchodziły w rachubę – omijał z daleka. Nawet swoje, a może szczególnie swoje. Kiedyś zaplątał się o drzewo, po czym załatwił się. Ponieważ rozumiał, że trzeba teraz zawrócić, żeby się wyplątać – miał dylemat – wyplątać się i przejść po kupie, czy zostać? Ostatecznie, z przerażeniem w oczach ominął kupę. Miał swoje ulubione miejsca na kupę. Zwykle te same. Czasem wystarczyło przypomnieć: kupę rób – i działo się.
- bąki. Im starszy tym bardziej śmierdzące – pies bał się ich panicznie i gdy puścił głośnego śmierdziucha to zwiewał – autentyk!!!
- zabawki. Amstaff jak to amstaff, nie przepuści zabawce i od razu przystępuje do jej unicestwienia. Kiedyś dostał na urodziny lite, gumowe ringo. Przetrwało godzinę. Przez lata Chimo nie miał stałej zabawki, były nią plastikowe butelki, które zgniatał aż miło – super sprawa, ze względów ekologicznych. Oczywiście najpierw odkręcał (rozgryzał) korek – zawsze dostawał zamknięte butelki – to był element zabawy. Potem odkrycie – pies boi się piszczących zabawek, gdy za bardzo ściśnie i zabawka piszczy – paszcza puszcza. Takie zabawki miały przedłużony termin przydatności. Była gumowa kukurydza, był patyczek – wszystkie zwane tradycyjnie „misiem”. Ale i tam w końcu piszczałka padała. A zaraz za nią zabawka.
- tarzanie się. W kupach nie, ale we wszelkich suchych miejscach – a ulubione to nasłonecznione chodniki, asfalty i… przejścia dla pieszych. Poza tym wysuszona trawka czy piaszczysta ścieżka. Chimo kładł się niespodziewanie, wyglądało to jakby zwalał się z nóg. Upodobał sobie bardzo żwir koło jednej ulicy i gdy się kiedyś tam „przewrócił” to aż się facet autem zatrzymał, żeby sprawdzić czy nic mu się nie stało.
- jedzenie. Zawsze po każdym spacerze. Czy niektóre, dodatkowe spacery, nie był wymuszone ze względu na łakomstwo tego się nigdy nie dowiem… asertywny jeśli chodzi o wyposażenie obu misek – brak wody czy jedzenia skutkował szczekaniem lub potrącaniem miski nosem – chłopak potrafił zadbać o swoje interesy.
- własne zdanie. Oj, tak, ta rasa lubi je mieć i lubi naginać granice. Chimo zwykle grzecznie chodził na smyczy i mieliśmy swoją mniej lub bardziej stałą trasę, ale czasem wolał iść inną drogą. Stawał wtedy i nie chciał iść dalej. Na pytanie „gdzie chcesz iść?” kierował się w wybranym przez siebie kierunku.
- deszcz. Ciężka sprawa. Jako pies krótkowłosy – marzł. Nie cierpiał deszczu. Gdy poczuł, że pada, nie chciał nawet nosa z klatki wyściubić, szczególnie, gdy był starszy. Wtedy przymusowo choć na jedno siku, a że pierwsze siku trwało zwykle ze 2 minuty, była szansa że pęcherz się nieco wypróżni. Też nie lubię chodzić w deszczu, więc mi to tak bardzo nie przeszkadzało. Gdy był młodszy wymyślił, że w czasie deszczu lepiej jest chodzić pod murami – mniej pada. Słusznie. Tak więc w deszczową pogodę, często szliśmy dosłownie – dookoła bloku. Na pazurkach. Mokry Chimo – to niezbyt przyjemna rzecz w domu – nie dość że śmierdoli, to jeszcze wyciera się na stałej trasie: kanapa, ściana jedna a potem druga. Co z tego że przetrzesz łeb ręcznikiem papierowym. W końcu dostał kubraczek – chronił grzbiet przed deszczem i ściany przed brudem (wytarzanie w pyle chodnika + deszcz = brudna ściana). A przynajmniej trochę chronił. Dobrze, że farba odporna na mokrą szmatkę.
- dieta. Zwierzę prawie wszystkożerne. Mięsko oczywiście. Ale także: jabłka, marchewki, sery, jaja, ryż. Wylizane wszystkie kubki i opakowania od jogurtów, poprzez serki do śmietanki 30%. Gdy został wykastrowany, wet doradził mi, żeby dawać mu marchewki, gdy będzie miał za duży apetyt (psy po kastracji mogą przytyć). Okazało się, że je uwielbia. Jabłka potrafił zbierać sam na spacerze. Z dzikiej jabłonki przy drodze. Łapał takie jabłko i leciał w trawę żeby zeżreć. Utylizował nawet ogryzki po pańci. Amator brzegów pizzy – podobnie jak ja.
- goście w dom. Radość, szczekanie (do momentu otwarcia drzwi), skakanie (i drapanie) na drzwi, obskakiwanie przybysza (na wysokość twarzy). Trochę kłopotliwe, bo nie każdy ma ochotę w ten sposób witać 30 kg, napakowanego psa. Na pomoc przyszła… marchewka, najlepiej gigantyczna. Podana w odpowiednim momencie, powodowała spadek zainteresowania przybyszem i Chimo biegł na miejsce (komenda) by ją skonsumować. Zajmowało mu to ok 10 minut, po czym już wyciszony przychodził przywitać gościa merdaniem. Niemniej, nie opuszczał go na krok, szczególnie gdy gość trzymał talerz z jedzeniem lub talerz ten stał na stole. Zawsze przecież mogło coś spaść. Goście, którzy nieopatrznie regularnie przynosili Chimowi smakołyki, zostali skrupulatnie zapamiętani i gdy kolejnym razem nic nie przynieśli, spotykali się z namolnym oczekiwaniem na smaczka. Moja mama była regularnie i natarczywie obskakiwana a nawet czasem były szczeki.
- przytulaństwo. Pańcia nauczyła psa włazić na kolana (przednimi łapami). Bydle pchało się bardzo często, np. podczas oglądania telewizji (zakaz włażenia na kanapę) i zasłaniało łbem obraz. Podobnie podczas pracy na komputerze, łeb położony na ręce z myszką lub przednie łapy wciśnięte na kolana w najlepszym przypadku utrudniały lub całkowicie uniemożliwiały pracę. Niedopieszczony domagał się głaskania kładąc łapę na kolanie. Nieraz namolnie, z uporem maniaka.
- kanapa
Comments by olkaman