Dzień czwarty - błotniste okolice Bradetu - pensjonat za miastem Campulung - 2 lipca 2014
Ranek jest bardzo rześki, na trawie błyszczy rosa. Świeci słonko, można wysuszyć zawilgocone w namiocie rzeczy. Rowery przedstawiają żałosny widok. Zaschnięte błoto tworzy grubą skorupę na przerzutkach, łancuchach, hamulcach... Jemy śniadanie, za stół mamy czerwoną starą miskę. Belg wypuszcza na trawę swoje kozy. Jest sielsko. Widzimy że nowozelandki już dawno wstały i od rana pracują na polu. Belg jedzie do pobliskiej wsi po innych pracowników i po godzinie wraca z rodziną Cyganów, od dzieci po dorosłych. Pewnie tania siła robocza... Wkrótce po śniadaniu żegnamy się z naszym gospodarzem, miłymi nowozelandkami i trzeszcząco wytaczamy się na drogę 262, która niestety od wczoraj nie zmieniła konsystencji. Można powiedzieć, że rowerom i tak jest wszystko jedno. Po jakichś 500 m docieramy wreszcie do asfaltu i wjeżdżamy do wioski Bradetu. Moje koła kręcą się, jednak nie mogę słuchać tego skrzypienia. Razem ze Zbyszkiem i Bartkiem schodzimy nad rzekę i wrzucamy rowery do wody. Mycie trwa dobrych parę chwil, bo błoto wcale nie jest skore do odpadania nawet pod naciskiem silnego nurtu rzeki.
Tymczasem Radek i Bogumił jadą do sklepu i robią śniadaniowe zakupy. Kupują pyszny lokalny ser. Po śniadaniu szcześliwi, na błyszczących w promieniach słońca rowerach ruszamy dalej. Po drodze próbuję wymienić Euro na Leje, ale niestety w lokalnym banku jest to możliwe. Dopiero w którejś z większych miejscowości udaje się to w Reifeissen Bank, formalności zabierają jednak trochę czasu, gdyż konieczna jest chociażby kserokopia paszportu, nie mówiąc o milionie wydrukowanych kartek i chyba ze trzech podpisach.
Droga dziś nie jest łatwa, co chwila czekają nas kilkukilometrowe podjazdy. Kierujemy się w stronę miasta Campulung. Mimo, że jesteśmy na głównej drodze, ruch nie jest zbyt wielki. Od wczoraj jesteśmy w krainie zwanej Wołoszczyzną. Wioski tutaj prezentują się dużo ładniej niż po drugiej stronie gór w Transylwanii. Często spotykamy piękne kościoły jak choćby ten w Domnesti. Przy drodze stoją też pięknie malowane kapliczki.
Kosciół w Domnesti
Dzisiaj jestem słaba i jak dojeżdzamy do Campulung z przyjemnością rozsiadam się w przydrożnym barze. Podczas jedzenia zastanawiamy się nad dalszą drogą. Chętnie wzięlibyśmy jakiś busik do miasta Bran. Może znajdzie się coś na dworcu autobusowym. Mimo zaciętych negocjacji, nie udaje nam się wytargować dobrej ceny za przewóz 5 rowerów i ich właścicieli. Rumunia to nie Maroko jak się okazuje. Tu każdy się ceni. W takim razie nie pozostało nam nic jak tylko pedałować dalej. Po wyjeździe z Campulung czeka nas niemiła niespodzianka w postaci nieco industrialnego krajobrazu i dużo mniej miłego, niekończącego się podjazdu, na szczęście w blasku pięknie zachodzącego słońca. Właściwie nie wiemy gdzie dziś będziemy nocować. Po prostu jedziemy. Na szczycie góry znajduje się mauzoleum. A obok... jakby wymarzony pensjonat kryje się wśród drzew. Zbawieniem jest informacja, że są wolne pokoje i to w całkiem fajnej cenie. I perspektywa porannego zjazdu też jest kusząca. Do tego właściciel jest bardzo miły, dostaję od niego plecak i materiały sponsorowane oczywiście przez Unię. Robimy wspólną fotkę i jest ogólnie miło. Wieczorem zamawamy ciorbę de burta, czyli gęstą i dość tłustą zupę z flaczkami. Baaaardzo dobra jak dla mnie:) Regenerująca po ciężkim dniu. Dobranoc.
powrót