dzień pierwszy - sobota - 16 czerwiec 2001
16 czerwca zostawiamy trzy pary kluczy na czerwonym stoliku, centrum domu, który dawał nam dach
nad głową przez całe cztery miesiące pobytu w Anglii. Ranek jest deszczowy, zza chmur przebija
się jakieś takie poczucie smutku i przygnębienia. Przed domem stoją dwa wielkie, szare kosze,
jeden z numerem 35 a drugi z 34, oba wyładowane po brzegi, tym wszystkim co nazbierało się w
ciągu tego czasu, ale czego nie mogliśmy zabrać ze sobą.
Z Leicester Street na stację metra w Wolverhampton idzie się około dwudziestu pięciu minut. To
dużo, biorąc pod uwagę ogrom bagażu jaki mamy ze sobą. Stroma Newhampton Road okazuje się męczarnią.
Ale wkrótce jesteśmy już blisko centrum. Gdy czuję, że moje ręce zaczynają puchnąć, podjeżdża czarny
samochód naszego znajomego księdza, ojca Patryka (Irlandczyka z pochodzenia), do którego chodziliśmy
na msze. Myślę: ''zbawienie'', ale ksiądz tylko się z nami żegna i ot, już odjeżdża. No nic, droga do
Irlandii jak widać daleka i wcale nie różami usiana. Wlokę się wiec za Asią i Przemkiem. Oczywiście
dróg do stacji jest wiele i każdy może sobie wybrać jakąś według swojego rozsądku. My z Asią po
naszemu a Przemek po swojemu. No, dobra był pierwszy, ale pewnie się nie zatrzymywał co parę kroków
żeby odpocząć. Szczęśliwie jesteśmy na czas i od razu wsiadamy do metra. A tam: spać!!!!
Birmingham niewiele się zmieniło od ostatniego razu, strzeliste budynki i surowe otoczenie,
połowa miasta jakby w ruinie bo się właśnie budują. Musimy się dostać jak najszybciej na Digbeth Coach
Station.
|
|
Tam mamy spotkać Barrego, bez którego wycieczka ta nie miała by miejsca, a jeśli by miała
to na pewno przybrałaby trochę inny wymiar. Jest i Barry. Jest i autobus. Birmingham - Dublin.
Początkowo wycieczka jest bardzo senna, pogoda nam nie dopisuje. Dopiero Walia, piękna górzysta
Walia budzi mnie ze snu. Co za widok! Jeśli się tam wybierasz, to jedz A55 wzdłuż północnego
wybrzeża Walii, zobaczysz połowę cudów przyrody tego świata, na prawo morze Irlandzkie, na
lewo wspaniałe góry, wyrastające prosto z morza i pnące się ku niebu, zachwycające zielenią
i bogactwem kształtów.
Tak. Piękny krajobraz ciągnie się aż do mostu, który łączy się z
wyspą Anglesey. Tam właśnie,
chyba, ktoś spełnił swoje marzenie. Pas morza wdzierający się pomiędzy lad a wyspę kryje w
sobie maleńką piaszczystą wysepkę, na której stoi biały domek... To pokazał mi Barry, który
zapewne nie raz był już w tej okolicy. Dalej droga ciągnie się wśród morsko wyglądającego
krajobrazu i w końcu widać wybrzeże, punkt zwany Holly Head, z którego będziemy odpływać.
Przeładunek na prom nie jest zbyt ciekawy, znów mam stracha przed tymi Emigration Officers.
Oni jednak okazują się niestraszni wcale, bo tylko zaglądają w paszport i pytają po co tam jadę.
Jest Ok. Również pryszczyca daje znać o sobie, sprawdzają co mamy, po czym bez żalu wywalają mi
ser żółty, pasztetu nie wywalają, bo twierdzę, że jest z Polski. Przemek pozbywa się tej nieszczęsnej
kanapki, którą nie chciał się ze mną podzielić w autobusie. Dobrze, że zjadłam wtedy kiełbasę Barrego,
bo i tak by mu teraz ją zabrali.
|