20 – 24 sierpień 2001 |
dzień pierwszy - poniedziałek
To już dziś, jedziemy w Bieszczady. Spotykamy się przed
McDonaldem w Rudzie Południowej, tam wsiadamy w nadjeżdżającą 840 i pośpiesznie udajemy się
do Gliwic gdzie czeka na nas pociąg o dumnej nazwie „Bieszczady”, nie trzeba objaśniać kierunku
jazdy. Na stacji PKP GLIWICE zjadamy ze smakiem flipsy, zdaje się bekonowe, nie pamiętam, lecz
są pycha, jak to flipsy. Wsiadamy do pociągu i od razu rezerwujemy sobie cały przedział. Jest nas
na razie sześcioro: Asia, Mycha, Petryk, Wojtek, Aruś i ja. Ha! W Krakowie dosiądzie się do nas
Przemek. Jedziemy, jemy, śpiewamy i jedziemy. Trochę przysypiamy i takie tam. W końcu
jest i Kraków. Wyglądamy przez okna. Nie ma tego Prema i nie ma. W końcu wpadamy na cudowny pomysł
i po peronie niesie się tej treści pieśń: |
|
dzień drugi - wtorek
Rano, jak się natychmiast można domyślić, nadal jesteśmy w pociągu. Jest tak
gdzieś przed szóstą i oto już zaczynają się przygody. Po pociągu zaczyna krążyć istna
mafia kierowców busików, ludzi, którzy z wielkim poświęceniem przewożą chmary turystów
z Sanoka bądź Zagórza w dalsze rejony Bieszczad. Nie chcę niczego ujmować tym panom,
szanuję ich pracę, aczkolwiek mam pewne wątpliwości co do ich jakże wspaniałych intencji:
„hej, jedźcie ze mną z Sanoka! Za dziewięć złotych was wezmę, to najtaniej, z Zagórza za
mniej niż dziesięć nie pojedziecie!!!”. Pan ma marynarską czapeczkę i widać, że bardzo
mu zależy. Ale ze mnie złośliwa krowa! Odmawiamy panu, albowiem na niedawnej wycieczce
rowerowej nad Chechło w rejonie zajazdu „Dąb” spotkaliśmy prawdziwego bieszczadnika,
który powiedział, że można pojechać nawet za pięć złotych od łebka. Mówimy sobie,
zobaczymy co będzie a poza tym i tak mamy bilet do Zagórza, a skoro już przed Sanokiem
wsiedli to musi być niezła konkurencja. Postanawiamy zaryzykować. I znów, głowa w przedział: |
|