Dzień trzeci - jezioro Balea - błotniste okolice Bradetu - 1 lipca 2014

Rano na dworze jest dość zimno i wilgotno mimo, że świeci słońce. Co chwilę krajobraz zmieniają chmurzyska gnane silnym wiatrem. Wszystko to tworzy piękny spektakl świateł i cieni rozgrywający się na zboczach gór.



Na śniadanie wciągamy zawartość naszych sakw, po czym ubieramy sie ciepło i ruszamy. Ale piękny zjazd! Co chwilę zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcia. Przy drodze pasą się koniki, a jeden ze źrebaków nawet stanął na asfalcie. Ruch jest niewielki, więc raczej mu nic nie grozi. Z drogi widzę nasze schronisko, które jest już tylko malutkim domkiem, a nad nim wisi filozoficznie wielka chmura;) Zjazd jest bardzo długi i kręty, wart wczorajszego podjazdu. Na dole przy restauracji zatrzymujemy się na kawę.













Dalej droga ma już nieco mniejsze nachylenie jednak nadal jest z górki. Po kolejnych kilometrach zbliżamy się do wielkiego jeziora Vidraru, które powstało po wybudowaniu zapory na rzece Ardżes. Wokół jeziora prowadzą dwie drogi, jedna asfaltowa a druga szutrowa. Radek jako jedyny wybiera tę trudniejszą drogę. Potem okazuje się, że jest ciekawsza niż ta asfaltowa, która nie obfituje w zbyt ciekawe widoki. W końcu docieramy do zapory. Jej ogrom robi wrażenie! Na zaporze podchodzi do nas sfora psów. Dla nas są przyjazne, natomiast między nimi widać hierarchię. Gdy jedzenie dostaje pies niższy rangą, jest atakowany a jedzenie odbierane. Psy trzymają się razem, ale wyrywają słabszym najlepsze kąski.

Dalsza droga prowadzi przez krajobraz, który przypomina mi nieco Pieniny. Na szczycie jednej z gór znajduje się domniemany zamek Drakuli, prowadzi do niego 1440 schodów, odpuszczamy jednak wspinaczkę. Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce na obiad, tam po raz pierwszy jem polentę, która jest dodatkiem do mięsa zrobionym z kaszki kukurydzianej. Jest dość sucha więc cieszę się, że wzięłam danie z sosem. Po obiedzie dopada nas senność, więc na najbliższym kawałku łąki zalegamy na godzinkę.





Dalej jedziemy na południe główną drogą w kierunku dużego miasta Curtea de Arges, decydujemy się jednak tę drogę nieco skrócić i wynajdujemy mniej uczęszczany skrót wiodący na wschód. Droga ta na mapie wygląda nieco dziwnie, częściowo zaznaczona jest przerywaną linią, ale posiada magiczny numer 262, więc drogą być musi. Nasz skrót zaczyna się w miasteczku Corbeni, gdzie robimy ostatnie zakupy. Pierwsze podejście jest nieudane, trafiamy w ślepą uliczkę, która kończy się przy bardzo ładnym klasztorze Antonesti. Choćby dlatego warto było tu podjechać. Życzliwy Pan tłumaczy nam jak dostać się na drogę 262, wystarczy skręcić w lewo tuż za rzeką. Rzeczywiście droga jest i to ładnie asfaltowa. Prowadzi przez wioskę z ciekawymi zabudowaniami. Niedługo potem asfalt kończy się i zaczyna sie całkiem niezła ubita droga szutrowa. Mijając wozy zaprzężone w konie docieramy ta drogą do wioski Turburea, za którą to zaczyna sie ów przerywany odcinek drogi. Jeszcze jedna wizyta w sklepie. W pomieszczeniu siedzi "starszyzna" wioski i rozmawia po Rumuńsku. Widząc nas oraz nasze rowery mówią, że dalsza "drum dificil" - słowo drum często się pojawiało dotychczas na znakach więc domyślamy się, dalsza droga jest trudna. Na to Bogumił macha ręką i mówi przeciągle "Noooo problem!". Starszyzna wybucha śmiechem, my też i pełni tej radości wyruszamy w dalszą drogę. Tuż za wioską robi się nieco górzyście, momentami musimy prowadzić rowery, bo oprócz sporych podjazdów są też kamienie. Potem miła łączka...a potem... zaczyna się hardcorowa droga z zaschniętym błotem przedeptanym przez miliardy krowich racic. Do tego w górę. Zaschnięte dziury gdzieniegdzie są dość głebokie. Rower z ciężkimi sakwami staje się tu ogromnym balastem. Chłopaki pomagają mi w niektórych miejscach, bo rower trzeba nawet przenosić.







W końcu umordowani trafiamy na kolejną łączkę, gdzie pasą się liczne sprawczynie naszej udręki. No ale to już chyba koniec, ta droga powinna się zaraz skończyć. Wjeżdżamy do zagajnika. A tam...wydawało się, że gorzej już być nie może, a jadnak. Tym razem rozorana droga nie jest uschnięta, jest mega błotnista, a głębokie dziurska są zalane wodą. Koła zapadają się do połowy. Buty szybko przestają być suche, nie mówiąc o tym, że nabierają koloru błotnistej brei. Błoto wymieszane z trawą włazi pod błotniki i zatrzymuje się na klockach hamulcowych. Niestety skutkuje to kompletnym zatrzymaniem kół. Nie pozostaje nic innego tylko co kilka metrów wyskrobywać błoto patykami. Droga na szczęście prowadzi w dół więc nie jest tak źle. Nieco się rozdzielamy. Bogumił zniknął gdzieś z przodu. Zaczyna robić się szaro a końca drogi nie widać. Nagle pojawia się Bogumił i mówi że spotkał dwie nowozelandki i że pozwoliły nam się rozbić na podwórku. Czekamy na ich przyjazd. Okazuje się, że podwórko leżące nieopodal naszej niefortunnej drogi 262 należy do Belga, a nowozelandki są tylko jego gośćmi. Namioty rozbijamy już po ciemku. Nie widać naszych rowerów, może tak jest lepiej. Błyskawicznie robi się bardzo zimno. Przyjazny Belg rozpala wielkie ognisko, przy którym możemy się wygrzać. Dowiadujemy się co nieco o życiu naszego Belga. Przyjechał do Rumunii, żeby postawić tu dom i produkować lokalny rodzaj sera. Hmm, frapuje nas tylko kiepski dojazd, do domu Belga można dostać się jedynie samochdem terenowym, no, ewentualnie wozem zaprzeżonym w konie. Dom jest już w dużej części skończony, jednak wymaga jeszcze sporo pracy. Jest ogromny, a Belg zamierza zamieszkać tu sam. Na razie mieszka w przyczepie kampingowej. Dwie nowozelandki okazują się wolontariuszkami, które przyjechały tutaj na 3 miejsiące, by za wikt i opierunek pomagać gospodarzowi przy żniwach. Dziwny układ, dziwni ludzie, ale bardzo przyjaźni. Belg opowiada nam, że niegdyś przyszły pieniądze z Unii na budowę drogi 262, jednak po wyrównaniu gruntu wykonawca ulotnił się, pozostawiwszy ją bez asfaltu. A potem krowy, deszcze, wozy zrobiły swoje. Nikt się nie skarży, wszyscy jeżdżą po tym co jest. A Blega nikt nie słucha. To był pełen emocji dzień. Wreszcie przygody! Błoto zapamiętamy najlepiej z całej wyprawy.




powrót