Kolejnego dnia na niebie nadal wiszą ciężkie chmury, ale już nie pada. Wioska wygląda dosyć malowniczo wśród gór i pagórków, nad którymi zawiesiły się chmurki.

Tsana kilka lat temu uległa zniszczeniu, potężne opady śniegu spowodowały całkowite zniszczenie wielu domostw. Wielu mieszkańców wyjechało stąd, niektórzy wracają tylko w sezonie. Zbyszek i Bartek rozmawiają z jednym z mieszkańców wioski, który stara się stworzyć w wiosce muzeum upamiętniające dzieje osady. Człowiek ten zbiera stare fotografie oraz stare przedmioty.

Gdy jesteśmy już po śniadaniu zaczyna wychodzić słonko i  zbieramy się w drogę. Na pożegnanie robimy kilka zdjęć z gospodarzem. Żegnamy się z nim i wyruszamy.

Dzisiaj droga nie jest lepsza niż wczoraj, a właściwie po tym deszczu zamieniła się w jedno wielkie błoto. W koleinach na drodze stoi woda, co chwilę wjeżdżamy do kałuż i po niedługim czasie jesteśmy cali w błocie, co zaczyna nas coraz bardziej bawić, i im bardziej jesteśmy brudni tym szczęśliwsi. Po drodze spotykamy ciekawą parę: Niemca i prawdopodobnie Japonkę z dwójką malutkich dzieci, którzy ku naszemu zdziwieniu jadą kamperem w przeciwnym kierunku. Prawdopodobnie nie wiedzą co ich czeka dalej, nie przypuszczam żeby mogli przejechać tym kamperem zbyt wielu kilometrów po tym co widzieliśmy. Rozmawiamy chwilkę i żegnamy się z nimi.

Po kilkunastu kilometrach docieramy do pierwszej zamieszkałej wioski, gdzie zatrzymujemy się na posiłek. Gospodarze bardzo miło nas przyjmują, podają bardzo dobre jedzenie, jednak zapominamy porozmawiać o cenie i gdy przychodzi do płatności okazuje się, że cena jest bardzo wygórowana, właściwie płacimy za te posiłki tyle, co mogliśmy zapłacić za nocleg także nie jesteśmy zbyt szczęśliwi.

Jedziemy dalej. Gospodarze powiedzieli nam, że do asfaltu zostało około 10 km. Jednak jedziemy, jedziemy i asfaltu dalej nie ma, natomiast jest masa błota w różnej postaci.

Znowu zaczyna dosyć mocno padać, ubieramy się w kolejne suche i teoretycznie nieprzemakalne rzeczy. Po dłuższej jeździe w deszczu moje rzeczy przemakają i muszę przebierać się w inne. Jazda nie jest zbyt przyjemna w tych warunkach. Na szczęście prawie cały czas jedziemy z górki. W końcu trafiamy na asfalt i przestaje padać. Znów się przebieramy i nie jest już bardzo ważne czy są brudne czy nie. Byle było sucho! Asfalt jest super i bardzo szybko zmierzamy do celu jakim dzisiaj miasteczko Lentekhi. W tej chwili nachodzi mnie refleksja i z pewnym sentymentem patrząc wstecz stwierdzam, że nasza przygoda chyba tak naprawdę odbyła się na tych dzikich terenach pozbawionych cywilizacji, asfaltu i innych udogodnień.

W końcu docieramy do Lentekhi i znajdujemy nocleg w przydrożnym hoteliku. Jakże bardzo to miejsce różni się od domku w Tsanie! Ciepła woda, prysznic, ciepło, telewizor, pięknie wykończone wnętrza, europejsko, kiczowato jak dla mnie. Po rozpakowaniu i wywieszeniu mokrych rzeczy idziemy na dół, gdzie mieści się kuchnia i jadalnia gospodarzy. Pomieszczenia te nie są już urządzone z takim rozmachem. Gospodyni przygotowuje dla nas kolację.

Dzisiaj po raz pierwszy jemy parówki – tego w zestawach obiadowych czy śniadaniowych jeszcze nie było. Gospodyni jest młodą, miłą kobietą i ma piękny uśmiech. Dosyć dobrze mówi po angielsku i bardzo dużo opowiada nam o Gruzji i częstuje nas również domową czaczą.

DZIEŃ SIÓDMY – 17 czerwca 2016
Tsana – Lentekhi

dystans – 55,3 km