Dziś naszym celem jest Ushguli, wioska położona na wysokości ok 2200 m n.p.m. Zaczyna się kolejny etap naszej wyprawy. Droga do wioski jest dla nas pewną niewiadomą i według wcześniej przeczytanych relacji i obejrzanych filmików nie przedstawia się zbyt kolorowo. Brak asfaltu, kamienie na drodze, liczne rzeki przepływające przez trasę to główne utrudnienia. No nic, trzeba się przekonać na własnej skórze. Ruszamy rano, jeszcze przed wyjazdem odwiedzając naszą ulubioną cukiernię. Napełnieni słodkościami odnajdujemy skręt na Ushguli i zaczynamy od podjazdu po betonowej drodze.

Spodziewam się szybkiego zakończenia twardej nawierzchni, jednak nic takiego nie ma miejsca, droga wręcz staje się przyjemna, raz z górki raz pod górę. A może ten beton jednak się nie skończy? Jednak po kilku kilometrach spotykamy motocyklistów z Polski, jadących z Lentekhi w stronę Mestii, którzy rozwiewają moje marzenia o twardej nawierzchni. Okazuje się, że koniec utwardzonej drogi jest już bliski i według nich czeka nas ciężka przeprawa. Ale co tam, jedziemy dalej. Natykamy się na rzekę Mulkhra, przepływającą przez drogę. To nasz pierwszy przejazd przez rzekę, cieszy i bawi, ale nie wiemy że to pestka w porównaniu do rzek jakie przyjdzie nam jeszcze przejechać. W końcu zaczyna się długi, na szczęście jeszcze betonowy podjazd na przełęcz Ugiri (1923 m n.p.m.). Nie jest lekko, ale wspinamy się coraz wyżej i widoki też robią się cudne.

Na przełęczy definitywnie zaczyna się szutrowa droga. Odpoczywamy chwilę w małej kapliczce. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć w miejscu, gdzie droga szutrowa styka się z ostatnią betonową płytą.

Potem ruszamy w dół piaszczystą i kamienistą drogą. Jasne, że to nie to samo co zjazd asfaltem, za to są nowe wrażenia, wiecznie telepiące się sakwy, slalom pomiędzy kamieniami, skupienie, by te kamienie ominąć. Aż sobie kręcimy zjazdowe offroadowe filmiki. Jest fun.

Długi zjazd prowadzi do wioski Bogreshi, tutaj droga ponownie spotyka się z rzeką Enguri. Pierwsza wioska w drodze do Ushguli jest w opłakanym stanie, liczne ruiny budynków, sypiące się dachy i płoty. A jednak mieszkają tu ludzie. Nie ma sklepów, restauracji.

Miejscowość Bogreshi

Podchodzi do nas kolejny duży pies, ale jest bardzo przyjazny. Liczy na coś do jedzenia. Mieszkańcy informują nas, że za jakieś 20 km będzie można zjeść w przydrożnej knajpce. Po krótkim postoju ruszamy. Droga jest w miarę dobra, biegnie cały czas wzdłuż rzeki i łagodnie wije się między wzgórzami, czasem wjeżdżamy wyżej i oglądamy rzekę z nad przepaści, ale chwilę później znów zjeżdżamy na wysokość koryta. W końcu dojeżdżamy do ładnej wioski z kilkoma domami, zwanej Kala, malowniczo położonej wśród górek, z mostkiem nad szerokim korytem rzeki. Tu i ówdzie pasą się krowy. Jest i jadłodajnia, której widok mija się nieco z moimi wyobrażeniami, choć jestem raczej mile rozczarowana. Oto mały, drewniany kiosk nad rzeczką. Przed kioskiem ławeczki i duży stolik zrobiony z wielkiej, drewnianej szpuli. Serwują NATURAL FOOD! Na zdjęciach widać całe menu. Zamawiamy chaczapuri i starsza Pani w budce robi je przy nas i przy asyście starszego Pana. Zamawiamy też sałatki, po jednej na łebka. W końcu na stół wjeżdżają 3 sałatki i kilka placków z serem. Zajadamy się, niektórzy jeszcze czekają na swoje porcje. Niestety brakujące 3 sałatki nie pojawiają się na stole, a gdy talerze są już puste pan oznajmia nam, że każda sałatka była przeznaczona dla 2 osób. Nie wszyscy mieli więc okazję tego dnia zjeść pomidorka z ogórkiem i pietruszką…

Po dość obfitym i sytym obiedzie ruszamy w dalsza drogę. Tuż za zakrętem Radkowi zrywa się łańcuch. Szybka naprawa i ruszamy dalej. Droga zaczyna się coraz bardziej wspinać. Po drodze mijamy wioski najeżone basztami, malowniczo położone nad rzeką.

W końcu dojeżdżamy do pięknego kanionu, ścieżka wije się szeroką półką skalną, rzeka szumi w dole. Nagle przednie koło roweru Zbyszka na sporym przewyższeniu traci przyczepność i przeciążony tył powoduje upadek a potem niespodziewany fikołek w stronę przepaści. Chwila strachu, ale na szczęście Zbyszkowi nic się nie stało, poza kilkoma otarciami. Jedziemy dalej i przejeżdżamy dość rwącą rzekę. Znów filmiki i okrzyki radości.

Za rzeką okazuje się, że rower Zbyszka uległ poważnej awarii, napęd wykrzywił się i wbił w szprychy. Początkowo beznadziejnie wyglądająca awaria jednak udaje się naprawić, Radek i chłopaki za pomocą dostępnych narzędzi i okolicznych kamieni zażegnują kryzys. Do Ushguli zostało jakieś 4 km. Dzień ma się ku zachodowi i powoli świat nabiera ciepłych barw. Przed dojazdem do wioski czeka nas jeszcze pokonanie sporej górki.

Gdy docieramy do Ushguli słońce jest już za szczytami gór, a wioska pogrążona jest w głębokim cieniu. Nie wierzę własnym oczom. Poprzednie wioski były w dość opłakanym stanie, natomiast ta, być może ze względu na szarzejący dzień, wygląda jeszcze gorzej. Droga prowadząca do wioski to jedno wielkie bagno pełne krowich odchodów.

Ale nagle oto wyskakują na drogę dzieciaki, których kolorowe ubrania jakby rozweselają scenę przed naszymi oczami. Dzieciaki bez wahania zaczynają z nami rozmawiać… po angielsku. Dziewczynka o imieniu Katia, mówi bardzo płynnie. Dzieciaki zachęcają nas żebyśmy przenocowali u nich w domu. Dlaczego nie? Idziemy z nimi i prosimy by wezwały kogoś dorosłego. Po krótkich wahaniach i negocjacjach wprowadzamy rowery na podwórko pokaźnego domu. Rodzina wita nas bardzo serdecznie, dzieciaki skaczą z każdej strony i mają mnóstwo pytań. Rodzina pokazuje nam dom, nasze pokoje, skromny prysznic i wychodek za domem. Pokoje są czyste. Dzieciaki robią nam pokaz tańca gruzińskiego. Jesteśmy ich tak samo ciekawi jak oni nas. Wieczorem, starsza gospodyni przygotowuje dla nas kolację, oczywiście jedzenia nie brakuje, aż nam przykro że nie damy rady zjeść wszystkich dań. Z tego wieczora najbardziej zapamiętałam pyszny jogurt ze słodką konfiturą. Mniam!

DZIEŃ CZWARTY – 14 czerwca 2016
Mestia – Ushguli

dystans – 48,2 km