Ostre poranne słońce pięknie podświetla okoliczne ośnieżone szczyty. Jak to jest mieszkać z takim widokiem za płotem?

W obejściu chodzi wielki kudłaty miś pieszczoch, brzydal indyk i inne pomniejsze zwierzątka. Przechodząc koło sadu dostrzegam majestatycznie wychylający się zza liści się szczyt Ushby. Przeżywam jeden z tych momentów, gdy widzę coś po raz pierwszy, coś co powoduje opad szczęki. Jest to najwyższa góra, jaką dotychczas widziałam (4710 m n.p.m.), jednak nie to mnie tak porusza, tylko fakt, że obserwowana z wysokości, na której aktualnie jesteśmy (ok. 1200 m n.p.m.) wygląda jak olbrzym! Podczas pobytu w Gruzji szczęka jeszcze nie raz mi opadnie, choć nie tylko z powodu widoków. Lubię to uczucie!

Na śniadanie właścicielka domu częstuje nas jajkami. Oprócz tego ser i chleb no i herbatka. Po śniadaniu i spakowaniu rzeczy oraz pożegnaniu z miłymi gospodarzami, po pamiątkowych zdjęciach i pogłaskaniu uroczego misia, ruszamy w kierunku Mestii.

Tego dnia nie bijemy rekordów, pozostałe 18 km przejeżdżamy w 2,5 godziny, oczywiście większą część czasu stojąc, zwiedzając przydrożny kościółek, rozmawiając z miejscowymi, częstując ślicznego chłopca lizakami i czekoladą, robiąc zdjęcia, obserwując pana jadącego na oklep na koniu itd., itd… Widoki przepiękne. W wioskach zaczynają wyrastać charakterystyczne dla tego regionu wieże. W tle pasmo ośnieżonych szczytów. Bosko!

W Mestii jesteśmy przed południem. Rozglądamy się po mieście, odwiedzamy informację turystyczną. Uzyskujemy informację o noclegach i okolicznych trasach turystycznych. Mestia jest stolicą Swanetii. Jest tu sporo hotelików i prywatnych kwater, a co za tym rośnie liczba turystów. Na rynku uwagę zwraca ładny pomnik i zlokalizowany nieopodal przeszklony posterunek policji o dziwacznym kształcie.

Mestia jest położona bardzo urokliwie, w zielonej dolinie otoczonej przez ośnieżone szczyty, m.in. Ushbę. Miasteczko zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Stanowi bazę wypadową do wyjść w góry latem i wyjazdów na stoki narciarskie zimą. W Mestii oraz innych osadach Górnej Swanetii charakterystycznym widokiem są kamienne wieże, najstarsze z nich pochodzą z X-XIII w. Są one częścią gospodarstw domowych i niegdyś służyły mieszkańcom jako małe twierdze w obronie przez napaściami lub rodową zemstą. Gdy ktoś zamordował członka innego rodu, rodzina ta miała prawo zemścić się na członkach jego rodziny. Taki obyczaj zwany licwri, czyli wendetta panował w Swanetii jeszcze 100 lat temu! Baszty były również budynkami mieszkalnymi, miały 3 kondygnacje, ostatnia kondygnacja, wyposażona w małe okienka pełniła funkcję obronną.

Jedziemy do poleconego nam hoteliku. Przywitanie właścicielki hoteliku nie jest już tak bardzo serdeczne jak w poprzednich miejscach, pewnie ze względu na liczbę przybywających tu turystów, choć Zbyszek zostaje zaproszony na gruzińską czaczę przez jednego z gospodarzy.

Po rozpakowaniu rzeczy, wyruszamy na miasto. Chcemy dziś wybrać się na spacer w góry. Ale najpierw warto coś przekąsić. Znajdujemy fajną cukiernię, ciasta wyglądają imponująco. Każdy ma swojego faworyta. Moim jest ciasto ala szarlotka z nutą orzecha włoskiego (lub jak Gruzin woli – greckiego). Mniam mniam, słodko strasznie!

Do tego kawusia. I takie 6 porcji sprzedają nam za jakieś grosze. Jesteśmy zdziwieni trochę ceną, no ale cóż może akurat trafiliśmy na takie miejsce. Zagadka wyjaśnia się, gdy wychodzimy z cukierni, przerażona pani goni nas i mówi że zapłaciliśmy tylko za jedną osobę! Z uśmiechami na twarzy przepraszamy za nieporozumienie, sądziliśmy że to cała kwota.

Wracamy na rynek, szukamy kierowcy który chciałby nas wywieźć gdzieś wyżej w góry, gdzie moglibyśmy zacząć naszą wędrówkę. Szybko znajduje się miły kierowca busika. Ustalamy cenę i zaprasza nas do środka. W środku wesoło gra muzyka. Gdy zaczynamy się wspinać asfaltową serpentyną, przestaje mi być wesoło. Wprawdzie spod zamkniętych powiek staram się podziwiać cudne widoki wyłaniające się zza przepaści, niemniej czuję się delikatnie mówiąc mało komfortowo. Taka mieszanina lęku z podziwem. Prędkość z jaką kierowca pokonuje serpentyny nie dodaje mi otuchy.

Kierowca wysadza nas szczęśliwie pod kolejką, która w zimie zapewne służy narciarzom i zostawia nam swój numer telefonu, żebyśmy mieli jak wrócić do Mestii. Korzystamy z kolejki, by dostać się wyżej. Na górze z tarasu widokowego podziwiamy Ushbę i inne szczyty w panoramie 360 stopni. Pięknie. Z tej perspektywy Ushba stanowi widok imponujący, jednak i tak nie zapomnę widoku z sadu w Becho. Jesteśmy przecież z tysiąc metrów wyżej.

Mapka i szlak prowadzą nas grzbietem, z którego można podziwiać okoliczne szczyty. Łąki pokrywa soczyście zielona trawa, upstrzona kolorowo kwitnącymi górskimi gatunkami roślin. Wiosna w pełni! Wzdłuż ścieżki rosną dziko rododendrony, u nas spotykane jedynie w ogrodach i parkach. Niekiedy droga wśród otaczającej nas zieleni zdaje się kończyć na ośnieżonych szczytach. Ciekawy widok. Wędrujemy tak sobie i docieramy do wzniesienia, na którym znajdują się ogromne wieże przekaźnikowe. Tutaj ścieżka kończy się, co jest nieco sprzeczne z mapą. Zawracamy, tym bardziej, że do zmierzchu nie zostało już zbyt wiele czasu. Po drodze urządzamy sobie jeszcze piknik. Króluje liofilizowane jedzenie. Po obiedzie złożonym wyłącznie z przesłodkiego ciasta smakuje wybornie. Na dół schodzimy ścieżką leśną.

Gdy dochodzimy do asfaltu dzwonimy po naszego kierowcę. Dojeżdża za jakieś 20 minut. W drodze powrotnej niewiele widzę, bo cały czas zasłaniam oczy. Napodziwiałam się, więc został już tylko lęk. Czuję z jaką prędkością staczamy się w dół po krętej wąskiej drodze. Nie jestem szczególną fanką kolejek górskich. Jednak Pan nas bardzo polubił, bo gdy już jesteśmy w Mestii podjeżdża najpierw pod swój dom i daje nam w prezencie 2-litrową butelkę domowego czerwonego wina. Pyyyyycha i dość mocne – o czym przekonam się wieczorem. Wysiadamy z busika. Po drodze kupujemy z okienka okrągły pszenny chlebek lawasz za jedyne 1 lari.

DZIEŃ TRZECI – 13 czerwca 2016
Becho – Mestia

dystans – 19,3 km