Dzisiaj pogoda nie wygląda obiecująco, na niebie wiszą ciężkie chmury, a w powietrzu jest dużo wilgoci. Jednak pakujemy się, robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcia z naszymi gospodarzami i ruszamy dalej.

Z żalem opuszczamy Ushguli i kierujemy się szutrową drogą w górę, w kierunku przełęczy Zagar położonej na wysokości ok. 2600 m n.p.m. Do przełęczy zostało nam niecałe 10 km.

Trasa jest nieco kamienista, jednak nie jest bardzo stroma i wbrew moim obawom wcale nie jest tak ciężko. Droga bardzo malowniczo wije się wśród zielonych wzgórz, gdzieniegdzie pokrytych kobiercami kwiatów.

Wraz z wysokością spada temperatura i gdy niedaleko przełęczy robimy sobie popas, termometry wskazują 14 stopni. Mijamy leżące wzdłuż trasy wielkie płaty śniegu.

Sama przełęcz jest niemalże całkowicie biała, co zachęca nas do sesji zdjęciowej z kołami w śniegu.

Teraz czeka nas już tylko jazda w dół. No to jedziemy!

Jednak nie jest to zbyt odprężająca jazda ze względu na duże ilości kamieni i błota, drogą płynie cienka stróżka wody. Kilka kilometrów za przełęczą natykamy się na dosyć szeroką rzekę o dość wartkim strumieniu. Aby przedostać się na drugą stronę próbujemy wrzucać do rzeki kamienie i usypać jakieś przejście jednak rzeka jeszcze bardziej się spiętrza. W końcu budujemy prowizoryczne przejście i podajemy sobie rowery jeden po drugim.


Dalej widoki są przepiękne.

Wkrótce zaczyna padać, deszcz staje się coraz silniejszy. Zabezpieczamy się jak tylko można – włącznie z reklamówkami w skarpetkach i na kaskach, co wygląda nieco komicznie. Droga robi się momentami trudna, pojawiają się dosyć duże kamienie. Jest ślisko. Deszcz nie ustępuje. Jednak nagle jakimś cudem przed naszymi oczami pojawia się wioska Tsana i mała tabliczka: „Guest House”. Moją pierwszą reakcją jest: skręcamy i pytamy o nocleg. Chłopaki twierdzą, że mogą jeszcze jechać dalej, natomiast ja sobie za bardzo w tym deszczu tego nie wyobrażam. Na szczęście Aneta mnie popiera i idziemy błotnistą drogą przez wioskę w poszukiwaniu tegoż noclegu. Guest House znajduje się w małym murowanym domku, z dymem z komina.

Przyjmuje nas bardzo miły, choć nieco smutny pan około 80-tki. Okazuje się, że w domu tym nie ma ani prądu, ani bieżącej wody, ani toalety. Nie ma też zasięgu, jednak chyba w tym cały czar tego miejsca! Decydujemy się tu zostać. Pokoje są dosyć zimne, gdyż temperatura na dworze nie jest zbyt wysoka. Jednak wieczorem gospodarz zaprasza nas na kolację do części domu, umieszczonej na dole, w której mieszka. Znajduje się tam piec, więc pomieszczenie jest bardzo ciepłe. Ze względu na brak prądu pomieszczenie jest oświetlone lampami naftowymi. W kuchni krząta się starsza pani, która robi dla nas placki chaczapuri i inne smakołyki. Gospodarz tłumaczy nam, że jest to siostra jego zmarłej żony, która odeszła w zeszłym roku. Na jego twarzy widać wielki smutek i żal. Podczas gdy my siedzimy przy stole i rozmawiamy z gospodarzem po rosyjsku (głównie Zbyszek), kobieta cały czas krząta się i przygotowuje posiłek.

Gdy kolacja jest gotowa i stół zapełnia się potrawami zapraszamy panią, żeby się do nas przysiadła natomiast gospodarz mówi nam, że ta pani nie może z nami zjeść. Do dzisiaj w Gruzji w niektórych rejonach kobiety nie są traktowane równorzędnie z mężczyznami. Kolacja jest bardzo dobra, jednak jak zwykle jedzenia jest dla nas za dużo. Po kolacji słuchamy opowieści gospodarza, który opowiada nam o swoim życiu, o tym Jak mieszkał w Tibilisi, miał swoją firmę, a teraz wraca tutaj latem z sentymentu. Gdy mówi o swojej żonie, w jego oczach widać łzy. Trudno będzie zapomnieć ten wieczór ze względu na wyjątkową atmosferę mieszkania naszego gospodarza, ze względu na jego wzruszenia, ze względu na to, że wybiera życie z dala od cywilizacji, od mediów, telefonów i innych udogodnień, mimo wieku. Temu panu należy się dużo szacunku i mam nadzieję, że czas ukoi jego ból. Dziękujemy bardzo.

DZIEŃ SZÓSTY – 16 czerwca 2016
Ushguli – Tsana

dystans – 20,9 km