Dzień pierwszy. Właściwie trudno określić kiedy się zaczął. Czy w momencie gdy wsiedliśmy do samolotu (Polska – po północy) gdy już wtedy w Gruzji była koło 3 w nocy, czy też po nie przespanych, pogiętych w ciasnych fotelach 3 godzinach lotu, gdy w Gruzji przywitał nas nie taki znów blady świt z widokiem na zdobiący horyzont dwugarbny Elbrus. W każdym bądź razie ten dzień się zaczął i niezależnie od godziny w głowie czy na zegarku – wreszcie nadszedł czas na gruzińską przygodę!

Lotnisko nieopodal Kutaisi jest dosyć małe i a jego bryła dosyć chłodna. Ludzki gwar rozbrzmiewa tu niezbyt często, samoloty odlatują zaledwie do kilku krajów: Polski, Węgier, Rosji i na Ukrainę kilka dni w tygodniu. Działający na lotnisku kantor nie jest zbyt dobrze przygotowany na nalot turystów, dla których gruzińska waluta lari (GEL) nie jest wymienialna w ojczystym kraju. Ponieważ opanowaliśmy dopiero koniec długiej kolejki, nie było nam dane zakupić waluty.

Z lotniska do wcześniej zarezerwowanego hoteliku wiezie nas kierowca firmy Georgian Bus, którego załatwił Bartek jeszcze w Polsce. Hotel okazuje się być prywatnym domem, gdzie gościom udostępnione są pokoje, poza sezonem wykorzystywane zapewne zwyczajnie przez domowników. Spać tu nie będziemy, bo już jest rano, ale za to mamy gdzie zostawić pudła, no i szykuje się dla nas gruzińskie śniadanie. Właścicielem hotelu jest bardzo miły młody człowiek, mówiący nieźle po angielsku i bardzo uczynny. Aneta i Bartek jadą z nim do miasta, żeby wymienić walutę. W międzyczasie gospodarz robi zakupy, składniki naszego śniadania.

Składamy rowery, przepakowujemy się, niektórzy odsypiają noc-nie-noc. Śniadanie robi się dosyć długo. Ale gdy już nadchodzi ten czas, na stół wjeżdżają jedno po drugim dania gruzińskie. Bardzo smakuje mi chaczapuri, gruziński chleb z serem w środku. Jak się później przekonamy chaczapuri ma wiele odmian i w każdym miejscu smakuje inaczej, jest bardziej lub mnie tłuste czy wyraziste w smaku. Zdecydowanie pierwsze chaczapuri było dla mnie najlepsze. Jemy również opiekane ziemniaczki, chleb, sery, świeże warzywa z dużą ilością pietruszki i koperku. Stół pełen jedzenia. Nasz gospodarz przynosi również swego rodzaju sosy w plastikowych butelkach po napojach. Sosy te są dla nas dziwne, mają octowy smak i nie specjalnie cieszą się naszym uznaniem.

Po sytym jak na polskie warunki śniadanku, pakujemy się do busika, który już na nas czeka od jakiegoś czasu. Jest dosyć gorąco. Busik zawiezie nas do tamy za Zugdidi, gdzie zaczniemy naszą przygodę. Przygoda zaczyna się już wcześniej. Jazda jest nieco zwariowana, okraszona rosyjskim disco-polo. Raz po raz po gwałtownym hamowaniu pana kierowcy niemal wyrzuca mnie z fotela, nie wyposażonego w pasy. To jedyny fotel, który przed sobą nie ma innego fotela czy ścianki. Przesiadam się na miejsce zapewniające mi większe bezpieczeństwo i zapadam w mocny sen. Tak mocny, że gdy się budzę, by w przerwie nieprzytomnie pójść do sklepu po wodę, przez pomyłkę prawie przepłacam za nią dziesięciokrotnie.

Widoki za oknem robią na nas nieco przygnębiające wrażenie, przede wszystkim domy, których świetność już dawno minęła, o które nikt nie dba, bo pewnie nie ma za co. W końcu zaczynają się góry, droga zaczyna się wznosić. Dojeżdżamy do tamy i przy najbliższej okazji kierowca wysadza nas i nasz sprzęt. Żegnamy się z nim serdecznie.

Pakujemy się, zakładamy sakwy. Korygujemy drobne usterki i naraz pęka bagażnik Darka. To już nie usterka, tylko poważna awaria. Ale po dłuższej chwili chłopakom udaje się opanować bagażnik za pomocą imbusa i srebrnej taśmy. I ot, voila! Bagażnik wytrzyma jeszcze wiele kilometrów i jeszcze więcej wstrząsów. W końcu ruszamy. Najpierw w stronę tamy. Potem już właściwą trasą, od razu w górę jakieś 5 km. Jedziemy cały czas wzdłuż zbiornika Jvari o niebieskiej jak niebo wodzie, dlatego droga nie jest bardzo wymagająca, łagodnie pnie się lub opada. Zbiornik zasila rzeka Enguri.

Po drodze mijamy wiele przydrożnych ołtarzyków, wg przewodnika Bezdroża budowanych by uczcić pamięć kierowców, którzy zginęli na drodze (nierzadko po kieliszku), jeszcze w czasach, gdy trasa do Mestii nie był jeszcze pokryta asfaltem. Zdarzają się nawet większe kapliczki z wizerunkami zmarłych osób.

Po około 20 km trafiamy na miejscowość Barjashi, gdzie przy drodze natykamy się na bar. Jest 18. Po pełnej emocji dyskusji zwolenników długiej wieczornej jazdy ze zwolennikami gruzińskiej kolacji ustalamy, że rozbijamy się nieopodal, na miłej i nieco podmokłej polance. Przekonuje nas również miła obsługa, w postaci młodej i uśmiechniętej dziewczyny. Mieszka tu cała duża rodzina, z malutkimi dziećmi włącznie, w nieco prowizorycznych zabudowaniach. Dowiadujemy się jednak, że mieszkają tu tylko w sezonie, zarabiając na sprzedaży jedzenia. Zamawiamy kubdari, które jak nam pani wyjaśniła jest takim chaczapuri z mięsem. Nie wspomniała jednak, że jest dosyć ostre, a dla mnie nawet piekielnie ostre. Tego wieczoru myjemy się na dworze w wodzie źródlanej puszczonej przez rurkę koło baru. Potem już tylko długi i wzmacniający sen…

 

DZIEŃ PIERWSZY – 11 czerwca 2016
tama na zbiorniku Jvari – Barjashi

dystans – 21,5 km